W dniu swoich urodzin wrzucam opowiadanko w klimacie Hyde Park IV.
Dupcygniew znany był ze swej zasady, dupcył tylko w Gniewie, choć sam pochodził z Białej Podlaskiej. Całe, lite jak wieczność pięć dni w tygodniu harował na kurzej fermie Eksodus. Od bladego świtu do czarnego wieczora czyścił w swym szale parobka kurczęce boksy, a była w tym romantyczna kontynuacja rodzinnej tradycji, gdyż jego ojciec miał przesrane życie - mniejsza o to, z jakiego powodu. Dupcygniew naprawdę nazywał się Jan Jeż i miał solidną wadę wymowy, dlatego od lat najmłodszych zrozumieć nikt go nie umiał. Nawet gdy się przedstawiał, brzmiało to jak zaczepka, lub wprost jak obelga, a zaczepka lub obelga równała się kłopoty. Nieraz więc kopniaka dostał w krocze, ale dopiero na chwilę przed śmiercią zrozumiał, że znane mu powiedzenie "w pytę jeża" tyle co fatum w jego przypadku znaczyło.
W pierwszą sobotę miesiąca godziny długie za nędzną wypłatę jechał Dupcygniew pociągami do Gniewa. Rozmyślał przy tym twardo i w skupieniu wielkim, choć nigdy niczego nie wymyślił, co los by jego mogło odmienić. A co zasłyszał od pasażerów w zatęchłych przedziałach wagonów, zapominał, mimo że pamięć - mawiał - "Dobrą mam", lecz krótką. Gniew miasteczkiem był niezbyt dużym, stąd ludzie Dupcygniewa znali, i nawet dobrze mu życzyli, jak pani Stefania z dworcowej kasy numer dwa, u której bilet powrotny kupował w niedzielny poranek. "Spierdalaj w podskokach, zboczeńcu!" - krzyczała zwykle, potrząsając filuternie zaciśniętą pięścią na pożegnanie. W garażu koło rynku trzymał motocykl, który nabył na lokalnym targu od kulawego dziadka z jednym okiem i dziurawą na wylot kataną. Taki obraz zapamiętał - wydawać by się mogło, dziwny, lecz tylko do czasu, gdy owego feralnego wieczora żelazny rumak pod koła ciężarówki Dupcygniewa omal nie zaprowadził. Przeżył, jak to mówią, wywinął się cudem. Wtedy nawet coś go ruszyło, oddech na chwilę wstrzymał, że może wygląd dziadka, który opylał mu jednoślad z wyraźną ulgą, był znakiem, przestrogą na wagę dalszej egzystencji. Ale to wydało mu się nieważne, gnał dalej, gnał przez Gniew o zachodzie słońca, tnąc przy tym na kawałki pandemonium długich cieni budynków, przywodzące mu na myśl wielkiego fallusa, o którym zawsze marzył.
Część pierwsza tutaj:
http://www.joemonster.org/blog/Petroff/4409/
Wtedy też Dupcygiew poznał Albinę, córkę właściciela zakładu - jak się potem okazało, prawdziwą miłość swojego życia. Śliczna, rudowłosa dziewczyna o niebieskich oczach, bladej jak papier cerze i niezaspokojonej żądzy przeżywania po parę razy na dobę orgazmu, długo nie zwracała na niego uwagi, bo jak sama mawiała - "Był brzydki i nie mył zębów". To ją miał zawsze przed oczyma, gdy miesiącami ślęczał nad coraz to nowymi wynalazkami, będącymi niejako emanacją rzeczy, na które nie było go stać. Albina, nakryta kiedyś przez Dupcygniewa na zaspokajaniu się małosolnym ogórkiem ze spiżarki babuni, obudziła w nim ciekawość świata seksu i natchnęła do przerobienia starego włókienniczego kołowrotka na iście diabelską machinę, z idealnie wypolerowaną, dębową końcówką w kształcie członka, której ruch posuwisto-zwrotny o regulowanym kącie pracy przyprawiłby niejedną dziwkę o zawrót głowy. Przy okazji zmienił też mocowanie prowizorycznego siedziska, aby przyszła użytkowniczka mogła się na nim wygodnie ułożyć, obszył je aksamitną tkaniną, uprzednio wypełniwszy całość miękką gąbką. W dniu piętnastych urodzin Albiny zakradł się do jej pokoiku na pięterku zakładu i pozostawił tam swój prezent, którego nawet nie podpisał - nie musiał. Domyśliła się, że to od niego. Ujmując sprawę krótko i na temat, była wniebowzięta. Niemal każdego dnia, gdy wczesnym popołudniem wracała ze szkoły, wodził za nią wzrokiem, próbując dostrzec choćby najmniejszy gest, zdradzający chęć oddania się tajemnej czynności. Jej niedojrzałe w swym wyrazie orgastyczne pojękiwania wplecione niczym cieniutkie włókno przędzy w turkot zamachowego koła, którymi napawał się pod specjalnie dla niego niedomkniętym oknem, na trwałe skojarzyły w umyśle młodego chłopaka zmechanizowane kawałki drewna z eksplozją nimfomańskiej rozkoszy. Pomimo że zawsze zakradał się całkowicie bezszelestnie, doskonale wyczuwała jego duchową obecność. Rozpędzała wtedy seks-maszynę jeszcze mocniej, wręcz do granic możliwości, powtarzając delikatnym, nieco piskliwym głosikiem imię Dupcygniewa. Robiła to z wdzięczności, przygryzając na przemian swoje malutkie dłonie, by zanadto nie było jej słychać. Niestety nieskutecznie. Podejrzliwy z natury ojciec nie dość, że odkrył całą prawdę, gdy pewnego razu kółko od kołowrotka urwało się i wyleciało przez okno, zabijając ujadającego na podwórku kundla - tego samego, który nienawidził Dupcygniewa, szczekając i gryząc go po kostkach przy każdej okazji - to jeszcze oskarżył Dupcygniewa o deprawowanie córki, a następnie wręczył mu wilczy bilet. Wcześniej spalił kołowrotek wraz z budą po łańcuchowym bydlaku. Niegrzeczna latorośł niedługo potem wpadła z synem przedsiębiorcy pogrzebowego. Ojciec ciężko odchorował zarówno ich ślub, jak i wspólne zamieszkanie pod jednym dachem, racząc do końca życia swojego zięcia posępną miną i grobowym nastrojem.
Z biegiem lat wspomnienie o Albinie wcale nie chciało wyparować z głowy Dupcygniewa. Choć nie miał już motywacji do dalszego rozwijania stolarskiego talentu, pozostał wierny swemu zamiłowaniu - uległo ono tylko pewnej modyfikacji. Ponieważ czuł, że straci całą fantazję operowania narznicą, finezję ruchów dłutem, precyzję świdrów i delikatność muśnięć zdzierakiem, skupił się na tym, co nieoczekiwanie dostał w spadku, a był to niewielki lasek pod Gniewem, który jego dziadek przejął w wyniku karcianych rozrachunków. To właśnie tam, na tym niepozornym skrawku ziemi, o którym nikt nie wiedział, do kogo należy, mógł obcować z żywymi drzewami, pracować niejako u podstaw: doglądać, patrzeć jak rosną, wycinać, rżnąć, rzezać, sadzić, i powtórnie wycinać w pień, przeżywając każdorazowo swoiste katharsis.