Pomysł z gajerami przypomniał mi historyjkę, którą opowiadał kiedyś ojciec. Swego czasu pracował w bardzo dużej hurtowni wszelakich elementów złącznych - od maciupeńkich śrubeczek i gwoździków, do ogromnych specjalistycznych śrub używanych na przykład przy budowie mostów. Czyli asortyment od a do z. Paps zaczynał tam od pracy za ladą, a skończył jako osobisty pomagier prezesa i jego kierowca włącznie. Któregoś razu mieli do zrobienia biznes w radomskim Łuczniku. Warto nadmienić, że szef był słusznej tuszy i niesłusznego wzrostu. Taki bączek, którego łatwiej przeskoczyć niż obejść. W tej fabryce mieli się spotkać z równie ważną szychą, więc wszystko musiało być na cacy. Czas akcji 1999 rok. Pojazd - nówka funkiel Peugeot 607, prosto od dealera bo z ówczesnym pierwszym po Bogu od sprzedaży tych aut byli po kielichu. Fura naturalnie czarna, na wysoki połysk ze wszystkimi bajerami. Za sterami mój ojciec. Obok Prezes. Czarne garnitury, czarne krawaty. Okulary przeciwsłoneczne. Czarne. Zajeżdżają pod stróżówkę Łucznika. Pochodzi Bolo z ochrony. Elektrycznie opuszczona szyba ukazuje dwóch opisanych przed momentem gentlemanów. Gość zagląda do środka. Jedno spojrzenie. Jedno stwierdzenie.
- Panowie, jak rozumiem, po broń.