Akurat tego ziomka chyba nie mam, ale jeszcze przejrzę fotki
no dobra, to idzie
Bałkański Ziomek. Historia domniemana.
Jak co rano, trzeba wstać, obiec parę razy najbliższą kuchnię, może coś zostało z wieczornych imprez, posilić się i lecieć załatwiać sprawy. Dziś warto spróbować przy tej knajpce nad samą wodą. Duża grupa dwunożnych siedziała całą noc, domawiali mięsa, domawiali ryby. Coś się znajdzie. Godzinę później jestem po posiłku. Czas na sprawy. Muszę podejść do Golubaca, mam tam kilka rzeczy do załatwienia. Moja knajpka jest przed twierdzą, patrząc w stronę miasta. Muszę pobiec wzdłuż drogi. Biegnę obok starych wierz zamku, mijam wiekową bramę. Łapa za łapą lecę do miasta, bliziutko lewej krawędzi asfaltu, pysk przed siebie, sto procent czujności. Trzeba uważać na te dziury, które chyba miały robić za odpływy do rzeki. Mogli je czymś przykryć, ale tu, na Bałkanach dwunożni uważają to za detal. Są rozmieszczone regularnie i regularnie głębokie. Nie chciałbym tam wlecieć, ze dwa metry w dół, jak na mój nos. Dobrze, że w nocy widzę nieźle, poradzę sobie na z powrotem. Ale dwunożnym radziłbym nałożyć na górną łapę świecącą łapę. Nieistotne, trzeba lecieć dalej. Mijam piaszczystą odbitkę w lewo. Fajna droga, cały czas pod górę, aż dobiegasz do miejsca, z którego widać całą tę kałużę Dunaju, twierdzę, statki wpływające w wąskie gardło rzeki… Ślicznie, ale nie dzisiaj, bo gorąco. Skręca tam parka dwunożnych. Niegłupio, choć powinni to zrobić jak jest nieco chłodniej. Teraz przejdą przez mękę. Ale to ich sprawa. Ja mam swoje do załatwienia. Słyszę tylko za sobą
- popatrz, ten pies jest jak taki Bałkański Ziomek, sunie równo przed siebie, jakby miał w Golubacu jakiś interes.
Pewnie kurde, że mam. Dzień jak co dzień. Nic dziwnego.
Dobiegam do Golubaca. Najpierw promenada wzdłuż rzeki. Miejscowi jak zwykle moczą kije w wodzie, w nadziei, że w magiczny sposób ten mały robak na końcu kija zamieni się w rybę. Co ciekawe, czasem się to udaje, ale chyba zbyt rzadko, żeby uważać to za regułę. Klawo, ci z kijami odfajkowani. Co dalej? Tak, miałem sprawdzić czy stado młodych dwunożnych pływa w małych, białych łupinkach po rzece. Słyszałem, że mieli być. Kumpel mówił, że po poprzednim stadku zostało sporo jedzenia. Faktycznie są, całą masą wylegli na wodę. Trzeba zapamiętać i wrócić jak odjadą. Nie jest źle, południe a już odbębniłem tę część miasta. Teraz biegiem w górę. Uważać na szerokiej ulicy. Wielkie auta są tak wielkie, że mnie nie zobaczą, a już na pewno nie zwolnią.
Sprawa kolejna, już w wąskich uliczkach. Gdzieś był kranik, z którego non stop płynie rześka woda. Tu trzeba wzmóc czujność. Jestem na terenie kotów. Generalnie nie wchodzimy sobie w drogę, taki pakt o leniwej nieagresji, ale nie chcę znów między nie trafić, jak będą wyginać ogony i skakać wokół siebie bokiem. Raz mi się zdarzyło, dziękuję, postoję, ślad na nosie jeszcze nie zszedł. Kluczę wąskimi uliczkami pustego miasta. Dwunożni zamykają się o tej porze w domach, bo niby chłodniej. Jak pobiegnę od cienia do cienia, i trochę za każdym razem odsapnę, to spokojnie daję radę. Duzi też mogliby tego spróbować. Ok, namierzyłem kranik. Dookoła spokój, kocia ekipa gdzieś się wyniosła, ale ostrożnie. Są tu psiaki, które zdecydowanie nie mają spraw do załatwiania. Je warto ominąć.
Kranik, woda, ochłoda. Trzeba szybciutko przejrzeć co dzisiaj jeszcze zostało w rozkładzie.
Sprawa na odbitce z głównej drogi w stronę Monastyru Tuman. Będzie ze cztery kilometry w pełnym słońcu. Może jednak? Fajnie stamtąd popatrzeć jak ostatnie promienie słońca grzeją Golubac. Dobra, lekkim truchtem, znów pysk przed siebie, tu mniej trzeba uważać na dziury, bardziej na traktory. Po lewej ciekawa scenografia. Na jednym końcu długiego pagórka stoi chata. Na drugim końcu też stoi chata. Po środku, no prawie idealnie, kępa drzew i krzaków. Już sobie wyobrażam jak Marko z pierwszej chaty mówi do swojej Jovanki, że on do sąsiedniej chaty musi się przejść. Oddać Zoranovi osełkę, którą pożyczył miesiąc temu. Zoran już opowiada swojej Lili, jak to musi się do Marko przespacerować, oddać mu osełkę, którą pożyczył miesiąc temu. Powiem, że dwunożni mają co najmniej dziwny zwyczaj oddawania osełek. Raz to widziałem z bliska. Weseli Marko i Zoran spotykają się w połowie drogi, wyciągają ser, chleb, bukłaczek wina i oddają sobie tę osełkę kilka godzin. Aż zasną i przyjdą po nich Lili i Jovanka.
Dobra, już dobiegam do skrzyżowania. Miałem tu coś ważnego do załatwienia. A, fakt, ja się miałem załatwić. Jest tu drzewo, które bardzo lubię. No, robota skończona. Czas wracać do Golubaca. Ciemno się robi, więc pysk przed siebie i skupiony, do swojej knajpy, tam za twierdzą. Jak to mówili Ci dwunożni? Bałkański Ziomek? Chyba tak.