W dzisiejszym odcinku przyjrzymy się nowym pomysłom rządu, zobaczymy nowe logo Google Chrome, a na koniec sprawdzimy, czy Facebook rzeczywiście zniknie z Europy.
Rządzący dwoją się i troją w wymyślaniu coraz to nowszych i
bardziej kreatywnych sposobów na wyciągnięcie pieniędzy z kieszeni obywateli.
Tym razem padło na youtuberów i ogólnie twórców treści wideo, takich jak
tiktokerzy, influencerzy z Instagrama, czy streamerzy z Twitcha. Chodzi o to,
że zgodnie z
ustawą
o radiofonii i kinematografii z sierpnia ubiegłego roku są oni teraz traktowani
jako dostawcy usług medialnych na żądanie (czyli takie małe platformy VOD).
Wystarczy, aby kanał twórcy był dostępny publicznie, a ten
zajmował się nim w ramach swojej działalności gospodarczej i już magicznie
staje się platformą VOD, dzięki czemu musi odprowadzać dodatkowy podatek.
Jeżeli dany podmiot ma np. umowę z YouTube i platforma
dzieli się z nim zyskiem z reklam, pokazuje w materiałach własne reklamy lub ma
tzw. "product placement", bądź w inny sposób zarabia na swojej
twórczości, to taka działalność będzie uznana przez KRRiT jako audiowizualna
usługa medialna na żądanie – komentuje rzeczniczka prasowa KRRiT, Teresa
Brykczyńska.
Oczywiście sprawa nie dotyczy mniejszych twórców, których
liczba odbiorców jest mniejsza od 1% użytkowników internetu szerokopasmowego w
Polsce (czyli około 85 tys. osób). Nie wiadomo jednak kim dokładnie jest
odbiorca.
Jeśli ktoś jest hobbystą i nie ma podpisanej umowy z YouTube
lub w inny sposób nie zarabia na swoich produkcjach audiowizualnych, to nie
musi zgłaszać się do wpisu – twierdzi pani rzeczniczka.
Najdziwniej jednak dopiero się robi, kiedy spojrzymy na obowiązki
dostawcy usług VOD. Nie wiąże się to bowiem tylko i wyłącznie z podatkiem rzędu
1,5% z opłat od użytkowników lub reklam. Wiąże się to również z innymi zobowiązaniami.
Taki dostawca musi na przykład dostarczać KRRiT roczne sprawozdania finansowe,
czy posiadać na swoim kanale 30% treści z udogodnieniami dla niepełnosprawnych
słuchowo czy wzrokowo.
Wydaje się absurdalne? Nie, to się nie wydaje. To po prostu
jest absurdalne.
W ostatnim czasie coraz bardziej powszechnym sposobem na
wyrażenie swojej dezaprobaty odnośnie polityki danej firmy jest bombardowanie
jej negatywnymi recenzjami. Tzw. review bombing to wprawdzie nic nowego, jednak
stosunkowo od niedawna używany jest właśnie w ten sposób w recenzjach Google.
Niektóre miejsca często przeżywają dosłownie atak negatywnych
recenzentów z powodu kontrowersyjnych decyzji, jakie podjęli w związku z
pandemią. Kawiarnia decyduje się przyjmować tylko osoby zaszczepione, a tych
niezaszczepiony zaprasza do zakupów na wynos? Jedna gwiazdka! Sklep wprowadza
limity dla niezaszczepionych, a zaszczepieni wchodzą bez kolejek? Jedna
gwiazdka! Pracodawca w miejscu pracy miał czelność wymagać od swoich
pracowników certyfikatów? Jedna gwiazdka!!!
Google postanowiło więc przyjrzeć się całej tej sprawie
nieco lepiej.
Kiedy rządy i firmy zaczęły wymagać dowodu szczepienia na
COVID-19 przed wejściem do określonych miejsc, wprowadziliśmy dodatkowe
zabezpieczenia, aby usuwać opinie Google,
które krytykują firmy za ich zasady dotyczące zdrowia i bezpieczeństwa lub
przestrzeganie nakazu szczepień.
Google korzysta z pomocy algorytmów, aby te wyszukiwały tego
typu recenzje i je kasowały. Czasem niektóre sprawy przekazywane są do
moderacji.
Gdy tylko ktoś opublikuje recenzję, wysyłamy ją do naszego
systemu moderacji, aby upewnić się, że dana opinia nie narusza żadnej z naszych
zasad. Możesz myśleć o naszym systemie moderacji jako o ochroniarzu, który
uniemożliwia nieautoryzowanym osobom wejście do budynku, ale zamiast tego nasz
zespół zapobiega publikowaniu szkodliwych treści w Google.
Trzeba jednak uważać, bowiem Google przewidział pewne
konsekwencje dla osób, które będą zamieszczać tego typu recenzje. Firma zwróci
uwagę na wartość merytoryczną recenzji, stosowany w niej język i czy nie
została napisana tylko po to, aby komuś dowalić z powodu restrykcji.
Jeśli Google przyłapie kogoś na wyjątkowo uporczywym
wystawianiu tego typu opinii, to ten ktoś może spodziewać się całkowitej blokady
konta (i utraty dostępu do całej jego zawartości), a nawet pozwu sądowego.
Po wielu latach doczekaliśmy się nowego logo dla przeglądarki
Chrome od Google’a. Przypomnę tylko, że firma na ostatnią taką zmianę zdecydowała
się w 2014 roku. Wcześniej logo zmieniano jeszcze dwukrotnie – w 2011 i w 2008
roku.
Jak duża jest różnica i czy rzeczywiście łatwo ją zauważyć?
To już oceńcie sami na podstawie poniższego zdjęcia. Generalnie większość
zapewne stwierdzi, że gdyby ktoś im o tym nie powiedział, to pewnie nawet by
nie zauważyli.
Nowa wersja logo ma pojawić się w ciągu kilku najbliższych
tygodni. Przyzwyczajajcie więc oczy, aby nie doznać zbyt dużego szoku:
W ostatnich dniach na portalach branżowych pojawiło się
wiele artykułów, których nagłówki krzyczały coś o wycofaniu się Mety (Facebook
i Instagram) z Europy. Wszystkiemu winny miał być przymus przechowywania danych
Europejczyków na serwerach zlokalizowanych na terenie UE. Ponoć Zuckerbergowi i
spółce się to nie spodobało do tego stopnia, że zagrozili, iż wycofają dwie
swoje flagowe usługi (Facebook i Instagram) ze Starego Kontynentu.
Kiedy tylko emocje już nieco opadły, do całej sprawy
odniosło się biuro prasowe polskiego oddziału Mety.
Nie mamy absolutnie żadnego zamiaru ani planu wycofania się
z Europy. Należy pamiętać, że Meta, tak jak i wiele innych firm, organizacji
oraz serwisów, przekazuje dane między UE a USA w celu świadczenia globalnych
usług. Podobnie jak inne firmy przestrzegamy przepisów europejskich, polegamy
na standardowych klauzulach umownych oraz stosujemy odpowiednie zabezpieczenia
danych, aby móc świadczyć usługi na całym świecie. Firmy potrzebują dokładnych
i globalnych przepisów, aby dbać o długoterminowe bezpieczeństwo
transatlantyckiego przepływu danych. Z tego względu, tak jak ponad 70 innych
firm z różnych branż, ściśle monitorujemy zmiany regulacji i ich potencjalny
wpływ na naszą europejską działalność.
Widzimy więc, że Facebook i Instagram wcale nie znikną z
Europy, a cała wrzawa była podniesiona niepotrzebnie. Zresztą nie pierwszy i
zapewne nie ostatni raz.
Coraz więcej gier wykorzystuje wirtualną rzeczywistość do
interakcji między graczami. Wśród nich znalazła się również gra Horizon Venues,
która jest w posiadaniu Meta (Facebooka). W ostatnim czasie doszło tam jednak do
pewnego… incydentu. Jak opisuje to 43-letnia Brytyjka
Nina Jane Patel, która pracuje dla konkurencyjnego metawersum, kobieta doświadczyła
molestowania seksualnego w wirtualu.
Zdaniem 43-latki w ciągu zaledwie kilku minut od dołączenia
do wirtualnego świata, wokół niej zebrało się kilka męskich awatarów, które
zaczęły ją nękać zarówno słownie, jak i „fizycznie” (o ile można użyć tego
określenia w odniesieniu do wirtualnej rzeczywistości). W każdym razie
napastnicy czynili w stronę Brytyjki komentarze o charakterze seksualnym,
robili zrzuty ekranu z całego wydarzenia oraz w niewłaściwy sposób dotykali
ciała jej postaci.
Co na to Meta? Na razie zdecydowała się na wprowadzenie
tymczasowego rozwiązania w postaci narzędzia pozwalającego na zachowanie
przestrzeni osobistej. Wokół każdego awatara utworzona zostanie więc bańka
oddzielająca jedną postać od drugiej. Czy to wystarczy? A co z komentarzami
słownymi? Cóż, tym Meta zapewne zajmie się w następnej kolejności.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą